Uwielbiam empiryczne badania, więc możliwość skorzystania ze squonka była dla mnie wielką szansą, głównie przez to, że noszę się z jego zakupem, tylko Tommy miesza mi w głowie. Tak czy owak, prześwietnie było móc najpierw sprawdzić, czy to w ogóle mi się podoba i czy będzie dla mnie użytkowe. Dzięki, Haze.
Chciałam jakoś sobie w głowie wydzielić tekst na sekcje, żeby łatwo było znaleźć interesujące informacje i taką też formę postaram się zachować, niemniej jednak cierpię na słowotok, chwilowo przytłumiony nadmiarem pracy, ale lubiący się ujawnić w najmniej oczekiwanych momentach, więc za możliwy chaos z góry przepraszam. Na pierwszy strzał rzucimy Topside’a.
Jak już wcześnie wspomniałam - był to mój pierwszy kontakt ze squonkiem, więc przede wszystkim liczyło się dla mnie to, czy sprzęt będzie “idiotoodporny”. No i taki był. Proste menu, buteleczkę można łatwo wyjąć, napełnianie też w porządku, otwory były na tyle duże, że nawet pipety z butelek po Dinner Lady, które mają dosyć grubą końcówkę i nie wszędzie swobodnie wchodzą, tam mieściły się bez większego problemu i rozlewania liquidu na chodnik, a że ja żyję w ciągłym biegu, to i tak tankuję, co często kończy się tym, że zawartość, w dużej części, ląduje na rękach. Problem miałam z zakręceniem, ale tym mogę przejmować się tylko panie, bo był to efekt długich paznokci, które utrudniają chwytanie i użytkowanie niewielkich przedmiotów (w zasadzie podobne obawy miałam podczas naciskania butelki, byłam pewna, że w końcu paznokciami ją przebiję). Samo squonkowanie wyjątkowo przyjemne, butelkę ściska się łatwo, a liquid pompuje do samego końca - dla mnie było to zbawienie, bo rzadko kiedy wytrzymuję jeden dzień z jednym smakiem, a nie chciałabym mieszać orzeszków Monkey Island z Bathildą. Box ergonomiczny i fajnie siedzi w łapie, jest lekki i poręczny, nie musiałam nim obracać, żeby swobodnie nacisnąć na butelkę, palce intuicyjnie układają się na przycisku fire. Żywotność - squonk na jeden akumulator w moim wydaniu odpada, jestem przyzwyczajona do tego, że komplet akusów wystarcza mi na cały dzień i kładąc się do łóżka, podmieniam go na nowy. Tego mi brakowało i aż strach pomyśleć, co by się działo, gdybym zamontowała w dripperze masywniejsze grzałki niż misterne braidy Azgara, dla których maksymalna zastosowana przeze mnie moc nie przekroczyła 50 W. Miałam też problem z MOCNO odczuwalnymi spadkami mocy przy rozładowaniu akusa do ~25% i to chyba największy minus Topside. Czy kupiłabym go dla siebie? Jak najbardziej tak, ale w dualu, najchętniej w wersji Carbon.
Dobra, teraz drippery, czyli C4 i Dead Rabbit, pierwsze dwa dni testów przypadły królikowi, bo mam w domu wersję RTA, dwa kolejne dni były dla C4, a niedziela ograniczyła się do skakania pomiędzy nimi dwoma, żeby jeszcze lepiej uświadomić sobie, co tak naprawdę je różni (oprócz przeciągu ). Generalnie pierwszy problem, z jakim się zderzyłam, to zdjęcie top capa. To cholerstwo tak mocno siedziało - a sprzęt nie mój, więc obchodziłam się z nim delikatnie - że cały słownik łaciny przetoczył się przez kuchnię dobre kilka razy. C4 to ja jeszcze rozumiem, nie ma za co złapać tak naprawdę, trzeba wkręcić i pociągnąć, ale dla mnie to zbyt brutalne i nie uważam, żeby trzeba było do tego używać aż tak wiele siły, ale królik? Myślałam, że wyrzucę go za okno. Wiecie, ja jestem dziewczynką, w dodatku taką, która przez kilkanaście godzin dziennie siedzi za biurkiem, a siłownie musiała odstawić w marcu, to i siły mi brakuje, ale ten top cap z Rabbita to jakiś absurd. Rozmontowywałam go kilka razy i za każdym razem byłam aż chora z nerwów. Tyle słowem wstępu.
Dead Rabbit
Wygląd na plus, chociaż dla mnie jedyna sensowna wersja kolorystyczna to ta, w której tłoczenie królika mocno odznacza się od komina; i żaden nie jest tak ładny jak Passage
!, ale daje radę. Przeciąg wprost idealny, uwielbiam oddychać przez parownik, a minimum jakie zniosę to połowa dolotu w Horusie. Królik pod tym względem jest niemalże moim ideałem, pod warunkiem, że nie zaczyna gwizdać, kiedy skręci się trochę dolot. Samo zaciągnięcie się jest... hm... gładkie i przyjemne. Deck też na plus, chociaż... Bardzo subiektywne odczucie i związane z tymi nieszczęsnymi paznokciami, ale te delikatne grzałki Azgara, których nie jestem w stanie złapać pomiędzy palce i wszystko wymaga używania jiga, potrafią wydłużyć sam montaż do 20 minut, ale to tak na marginesie. Fajnie że nogi mocuje się za pomocą zwykłej śruby, nie lubię imbusów (mówi to ktoś, kto świadomie zakupił Serpenta, o ironio). Dopiero drugi setup wyszedł zadowalający, ale chwilę po tym, jak skończyłam składać pierwszy, uświadomiłam sobie oczywiste błędy, więc to nie kwestia skomplikowania, a raczej zmęczonej głowy. Z ciekawości montowałam jedną grzałkę, masywną dosyć, ale jeśli używać królika, to tylko w dualu – koniec i kropka. Generalnie poskładanie wszystko razem jest intuicyjne, nie wymaga żadnych wybitnych umiejętności ani wiedzy, dla mnie to plus. ALE... pomimo tego, że mam już jakąs chwilę Rabbita w domu, to nie skuszę się o stwierdzenie, czy ten dripper dobrze smaczy. I nawet nie chodzi o to, że nie smaczył - wręcz przeciwnie. Problem polega na tym, że po tych kilku dniach użytkowania z całą pewnością, jaką w sobie mam, mogę powiedzieć, że te setupy mogłoby być jeszcze lepsze. Parownika nie można nauczyć się w kilka dni, wiem, że są osoby, które nie będą podzielały tej tezy, bo przecież jeśli ktoś przerobił 40 różnych atomizerów, to cóż go może zaskoczyć więcej? No i może tak jest, ja przepracowałam może z 10 parowników i wiem, że dorabianie się idealnego setupu to długi proces. W kwestii smaku mogę powiedzieć tylko tyle, albo aż tyle, że było naprawdę fajnie i mam pewność, że mogłoby być lepiej, gdybym poświeciła na to odpowiednią ilość czasu.
Czy kupię Dead Rabbita w wersji RDA? Raczej nie, bo faktycznie nie odstaje diametralnie od RTA, no chyba, że uda mi się znaleźć czarną wersję ze złotym królikiem.
Gdybym nie miała RTA, to najpewniej kupiłabym go na dniach.
C4
Wizualnie bardzo fajny, bardzo zgrabny i ciekawy - przyciąga wzrok, a na srebrnym Topside wyglądał rewelacyjne, jakby został właśnie dlo niego zaprojektowany. O problemach ze zdjęciem top capa już wspominałam, więc nie będę wałkowała tematu bardziej. Przeciąg? Skoro już wspomniałam, że lujbię oddychać przez parownik, wiadome jest od razu, że C4 pod tym kątem totalnie mi nie pasuje. Okropnie, okropnie mały cug. Przez pierwsze kilka chmurek prawie się udusiłam... i nie mogę tego sformułować inaczej, musicie mi wybaczyć... wrażenie takie, że ciągnę, ciągnę i ciągnę, a tu zero efektu. Sama budowa bazy, tak mi się wydaje, jest dosyć intuicyjna i szczerze mówiąc nie pamiętam, kiedy ostatnim razem tak łatwo było mi złożyć setup. Po zamontowaniu grzałki jest jeszcze bardzo duża opcja na manewrowanie nią, tutaj trochę wyżej, a może jednak niżej, a to tutaj trochę popuściłam i jeszcze podniosłam - fajne, naprawdę. Dzięki temu bez większego wysiłku udało mi się sprawdzić, jak najlepiej pracuje Azgarowy braid. Sam montaż jest prosty, tylko te cholerne kręcenie imbusem... No i teraz coś, co mnie urzekło! Nie wiem, czy ktoś też tego doświadczył, ale tutaj bawełna układa się sama i wszystko wymusza budowa decka. Jakoś tak mam, że przy składaniu setupów nigdy nie zastanawiam się nad niczym bardziej niż nad bawełną, a C4 kompletnie mnie od tego uwolniło. No i smak... ah ten smak... Zdanie mam takie samo, jak w przypadku Rabbita – za mało czasu spędziłam z tym dripperem, żeby mówić na pewno, więc weźcie na to poprawkę. Ten ciasny przeciąg przeszkadzał mi okrutnie i nie jestem do niego kompletnie przyzwyczajona, ale to, co C4 wydobywa z liquidów jest... zadziwiające. Dokładnie tak bym to nazwała. Wszystko smakuje inaczej niż na jakimkolwiek innym atomizerze i jeszcze nie zdecydowałam czy to dobrze, czy to źle. Skrajnie obco się czuję, wapując moją ulubioną lemoniadę (ulubioną to słowo mocno na wyrost, to raczej lemoniada, która z wszystkim testowanych, jako jedyna nie zdziera gardła) zaczynam się zastanawiać, czy ktoś butelek mi nie podmienił. Smak nie jest zły, raczej intensywny i ciekawy – przy tym pozostańmy. Problemów z ciepłą chmurą nie doświadczyłam, ale sam top cap dosyć mocno się nagrzewał. Miałam obawy o to, ile razy cały liquid wycieknie mi bokiem, ale okazuje się, że o to wcale nie jest tak łatwo, mimo tego, że wanienka jest płytka.
Czy kupiłabym C4? Nie, ale to ze względu na przeciąg. Nie wiem, czy byłabym w stanie tak mocno się przestawić, być może kiedyś... kto wie.
Dobra, teraz już zmierzam ku końcowi. Samo squonkowanie porwało mnie totalnie i muszę mieć boxa z kilkoma dripperami w swojej kolekcji. Dwa razy przeciorałam, bo skupiałam się kompletnie nie na tym, co trzeba było, a naciskanie buteleczki musi stać się odruchem. Coś mi się kojarzy, że królika przelałam (tak, udało mi się), bo jak już próbowałam wyrobić sobie nawyk, to zapominałam, że czasem trzeba przestać. Wiadomo, że to są rzeczy, z których tak naprawdę się śmieje, ale faktycznie squonk wymagał ode mnie tyle samo uwagi, jak nie trochę więcej, co pierwsze RTA, w którym po każdym buchu kontrolowałam, ile ubyło mi liquidu.