Jak nie pisać, czyli moja literacka przygoda w Salonie...

Awatar użytkownika
Maciejko
Użytkownik
Użytkownik
Posty: 1146
Rejestracja: ndz cze 16, 2019 11:36 am
Lokalizacja: Lublin
Podziękował: 1235 razy
Otrzymał podzięk.: 1684 razy
Płeć: Mężczyzna

Jak nie pisać, czyli moja literacka przygoda w Salonie...

Postautor: Maciejko » wt lis 12, 2019 3:11 pm

Pozwoliłem sobie założyć taki temat, żeby w jednym miejscu zebrać wszystkie moje dokonania z konkursu Fotografia, historia, nagroda.... Na 10 edycji, stworzyłem aż 8 opowiadań, co nieskromnie mówiąc, napawa mnie dumą. Jedne są słabe, inne jeszcze gorsze, ale przeczytać można. Oczy nie bolą, przynajmniej za pierwszym razem.

Opowiadania te, które zazwyczaj pisane były na szybko, pomiędzy pracą, a spaniem, nie są najwyższych lotów. Jednak było kilku entuzjastów tej twórczości, toteż postanowiłem zebrać ją tutaj w całości, żeby zainteresowani mogli sobie odświeżyć te nieziemskie doznania, zaś Ci co nie mieli szansy ich czytać, mogli je przeczytać i zobaczyć, jak nie powinno wyglądać opowiadanie. :lol:

Życzę udanej lektury, zapraszam do komentowania, krytykowania, opiniowania. Mam nadzieję, że komuś, przeczytanie tego, sprawi jakąś szczątkową radość.

Opowiadanie I
Ludzie mijali tę dziwną rzeźbę każdego dnia. Jednak wszyscy, zapatrzeni we własne sprawy i zajęci własnymi problemami, nie zwracali na nią szczególnej uwagi. Wydawało im się, że figura mężczyzny, odlana prawdopodobnie z brązu, jest jakimś dziełem domorosłego artysty, który chciał dać upust swojej pokręconej wizji. Że być może jest to alegoria jakiejś sytuacji w ludzkim życiu, pracy w korporacji z teczką i w garniturze. Jednak nie zawsze rzeczy są tym, czym wydają się być na pierwszy rzut oka...
***
Z trudem otworzył oczy. Od razu uświadomił sobie, ile wysiłku go to kosztowało. Ciemność, jaka go otaczała, była tak gęsta, że można było odczuć jej zimny dotyk na powierzchni twarzy. Otulała go, kleiła się, trzymała w objęciach. W pierwszej chwili nie był do końca przekonany, czy aby na pewno ma otwarte oczy. Chciał ich dotknąć, jednak w tym momencie zrozumiał, że nie może się poruszyć. Że jedyna część jego ciała, która ma chociażby szczątkową możliwość ruchu - to głowa. Reszta była jak kamień, jak posąg, jak rzeźba. Czuł się zawieszony w nicości.
Niewiele pamiętał. W zasadzie to nie pamiętał nic, od momentu wyjścia z pracy. Kiedy to było, wczoraj, dzisiaj, tydzień temu? Nie miał pojęcia. Był prawnikiem, pracującym dla różnych ludzi, najczęściej tych, którzy mieli coś na sumieniu. Jego myśl była taka, że to któryś z jego klientów, niezadowolony z obrotu sprawy, dokonuje na nim aktu zemsty. Chciał krzyczeć, wyrwać się, ale nie mógł. Jakby był sparaliżowany. Nagle w oddali, w tym nieprzeniknionym mroku, dostrzegł coś. Twarz. Twarz kobiety. Twarz kobiety, którą niegdyś kochał. Patrzyła wprost na niego, w jego oczy, przeszywając go spojrzeniem na wylot, jak promienie Roentgen'a. Była blada, nienaturalnie blada, a jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Znienacka wszystko wróciło...
*
Kłótnia, krzyk, nóż, krew, las, dół. Jak pokaz slajdów, albo zdjęć z wakacji. Nienawidził jej, nie doceniał jej miłości, gardził nią. Awantura tylko nakręciła go do tego, co już od dawna planował. Poszło łatwo, bo od czasu wypadku z dzieciństwa musiała poruszać się o kulach. Dwa precyzyjnie wymierzone ciosy nożem załatwiły sprawę. W końcu zamilkła. Na zawsze. Ciało zakopał w lesie, razem z tymi nieszczęsnymi, stukającymi kulami. Zgłosił zaginięcie, udawał smutnego. Był prawnikiem, wiedział jak zrobić to tak, żeby nigdy się nie wydało. Myślał, że mu się udało. Aż do teraz...
*
Twarz nagle zniknęła. Minęło kilka chwil, które dla niego trwały wieczność. Pojawiła się odrobinkę bliżej. Inna, wykrzywiona w grymasie bólu i nienawiści, przykryta warstwą świeżej krwi. Nadal patrzyła tym pustym, przenikliwym wzrokiem. Kąciki jej ust drgnęły i zaczęły unosić się do góry, jakby w jakiejś koszmarnej parodii uśmiechu. Wypowiedziała tylko kilka słów:
- Dzisiaj nadszedł czas zapłaty, nie tylko za to co mi zrobiłeś, ale też za to, jakim byłeś człowiekiem. Nadszedł początek twojego końca.
Po chwili twarz zniknęła i znowu ogarnęła go ta lepka ciemność. Nie mógł się ruszyć, nie mógł krzyczeć, nie mógł się bronić. Mógł tylko tak tkwić w bezruchu i wsłuchiwać się w nieuchronnie zbliżający się, znajomy dźwięk.
Stuk, stuk...
Stuk, stuk...
Stuk, stuk...
***
Ludzie nadal codziennie mijają posąg mężczyzny, nadal nie zwracają na niego uwagi. Nie wiedzą, jaką skrywa tajemnicę. Nie wiedzą, że każdego z nich, który ma coś na sumieniu może spotkać taki los...

Opowiadanie II
Krajobraz nie był zbyt zachęcający. Niewielki zagajnik, składający się z pokracznie poskręcanych brzóz, a przy nim stary, zniszczony cmentarz. Naprzeciw niego stał niepozorny domek, z którego okien wydobywał się dziwny blask. W oddali słychać było przejmujące wycie jakichś dzikich zwierząt. Wokół rozciągała się delikatna mgła, która przykrywała suchą i popękaną ziemię delikatnym płaszczem ukojenia. Niebo było bezchmurne i tak czarne, że można było dostrzec w nim pustkę kosmosu. Powietrze stało w bezruchu, a duchota była tak przytłaczająca, że każdy oddałby ostatni pieniądz za odrobinę wiatru. Regularnie powracające deszcze tylko potęgowały jej efekt, bo przy temperaturze prawie czterdziestu pięciu stopni, woda po chwili parowała i pogoda zaczynała przypominać saunę. Takie były skutki wydarzeń sprzed lat.
*
Spojrzał na swój automatyczny zegarek. Wskazówki spotkały się w jednym punkcie - wybiła północ. Bardzo cenił sobie ten relikt przeszłości, niezawodny i wytrzymały. Jeden miał na ręce, a drugi zawsze w kieszeni. Nawet po tylu latach nadal sprawny, zachował swoją dawną precyzję. Mimo, że od momentu tajemniczej eksplozji upłynęło już prawie pięćdziesiąt pięć lat, to wszelkie układy elektroniczne nadal nie odzyskały swojej sprawności. Między innymi dlatego tak lubił swoje zegarki.
Stanął na chwilę przy jednym z drzew i pogrążył się w zadumie. Co tak właściwie się wtedy stało? To pytanie nurtowało go od czasu wybuchu. Ale czy to można było właściwie nazwać wybuchem? Ot, nagle na horyzoncie pojawił się słup światła, który zaczął rozszerzać się coraz szybciej i szybciej, pochłaniając w swoim blasku wszystko co miał na drodze. Początkowo ludzie myśleli, że nic się nie zmieniło. Jednak szybko okazało się, że korzystanie z jakichkolwiek urządzeń zasilanych energią elektryczna jest niemożliwe. Pozostałe zmiany następowały stopniowo. Wzrosła średnia temperatura, która właściwie pozostała stała, niezależnie od tego czy był dzień, czy noc. Pogoda stała się gwałtowna i nieprzewidywalna, tak jakby wszystkie strefy klimatyczne zostały połączone w jedną. Jedynym stałym i niezmiennym punktem tej karuzeli była temperatura i regularnie pojawiające się, delikatne deszcze. Poza tym wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. Szybko zauważalne stały się zmiany w roślinności. Niektóre gatunki zrobiły się skurczone i poskręcane, inne zaś zaczęły rosnąć do gigantycznych rozmiarów. Dzikie zwierzęta stały się jeszcze bardziej dzikie i nieokiełznane. Przestały unikać ludzi, stały się śmiałe i agresywne. Podobnie jak wśród roślin, tak i wśród zwierząt pojawiły się znaczące zmiany w wyglądzie i budowie. W niektórych miejscach pojawiły się dziwne punkty, w których można było odczuć niepokojące zjawiska. Emanowały błękitną, bladą poświatą i wydobywał się z nich niskotonowy szum. Grawitacja była tam jakby silniejsza, a świat dookoła drastycznie zwalniał, prawie zamierał w bezruchu. Ludzie szybko nauczyli się, że miejsca te są bardzo niebezpieczne. Czasami siła, która w nich panuje jest tak wielka, że potrafi dosłownie zmiażdżyć człowieka. Ale wszyscy jednocześnie wiedzieli, że kryje się w nich coś więcej, że stoi za nimi jakaś tajemnica. Sekret rozwiązał się, kiedy jeden ze śmiałków wkroczył w objęcia takiego miejsca. Nie było go tak długo, że wszyscy byli przekonani, że zginął. Ale on wrócił. Wrócił po prawie dwóch latach, twierdząc, że przecież był tam dosłownie przez krótki moment. A w dłoni trzymał dziwną, błyszczącą kulę. Kula ta, raz wprawiona w ruch obrotowy, kręciła się cały czas. Nikt nie był w stanie stwierdzić, czy mogłaby wirować wiecznie, ale pierwszy egzemplarz wiruje już nieprzerwanie od przeszło dwudziestu lat. Stało się jasne, że miejsca te zaburzają upływ czasu, czasem go przyspieszają, a czasem spowalniają. Jednocześnie kryją w sobie różne skarby, które wraz z biegiem lat zaczęły zyskiwać ogromne wartości na rynku kolekcjonerskim.
Z rozmyślań wyrwał go odległy skowyt dzikiego psa. Poprawił kapelusz i ruszył w stronę rozświetlonego domku. Lubił nazywać siebie "współczesnym Indiana Jones'em". W końcu obaj poszukiwali pewnego rodzaju artefaktów i obaj ryzykowali życiem. Powoli zbliżał się do drzwi i od razu usłyszał znajomy, miarowy, niski szum. Powietrze jakby się rozrzedziło, a jego ciało zostało nieco mocniej dociśnięte do ziemi. Wszedł do środka i rozejrzał się. Blade, niebieskie światło delikatnie rozjaśniało panujący w środku mrok. Wziął głęboki oddech. Jeden zegarek położył na podłodze, a drugi poprawił na przegubie ręki. Z kieszeni płaszcza wyjął zdjęcie swojej żony oraz syna i spojrzał na nie ze smutkiem. Ona była na nim piękna i młoda, a dziecko miało raptem kilka miesięcy. Przypomniał sobie, jak kilka lat temu wyprawiał jej pogrzeb. Zmarła dokładnie w swoje 86 urodziny. On w zeszłym roku obchodził dopiero 45, był niewiele starszy od swojego syna. Schował zdjęcie i jeszcze raz głęboko odetchnął. Zrobił dwa kroki do przodu, w kierunku błękitnej poświaty...
***
Uwagę starca przykuł znajomy stary, zardzewiały zegarek, leżący na ziemi. Niewiele pozostało z jego skórzanych pasków, a tarcza była wyblakła od słońca. Już dawno się zatrzymał, ale po kilku potrząśnięciach zaczął na nowo miarowo tykać. Nagle znikąd pojawił się mężczyzna w kapeluszu. Spojrzeli sobie w oczy i od razu obaj zrozumieli. W ich oczach stanęły łzy. Starzec dzierżył w ręce laskę, a mężczyzna w kapeluszu - błyszczącą kulę...

Opowiadanie III
Gdyby 15 lat temu ktoś zapytał, czy to w ogóle możliwe zostałby wyśmiany i uznany za szaleńca. Nikt nie chciał w to wierzyć. Scenariusze rodzące się w głowach niektórych ludzi brzmiały jak z opowieści sci-fi i były, w najlepszym przypadku, uznawane za dowcip. Były wymysłem tak absurdalnym i daleko odbiegającym od ogólnego pojmowania sztucznej inteligencji, że wśród racjonalnie myślących osób nie było nikogo, kto choćby szczątkowo był w stanie je zaakceptować. Aż do teraz...
*
Badania nad wykreowaniem idealnej SI trwały już bardzo długo. Prawie w każdym kraju, na całym świecie, w różnych centrach badawczych, zatrudnione było grono naukowców, którzy pracowali nad jej rozwojem. W założeniu miało to przyczynić się do rozkwitu ludzkości, wzmożonej industrializacji i wyeliminowania czynników ryzyka, które groziły ludziom, podczas wykonywania niebezpiecznej pracy. Zaawansowana sztuczna inteligencja, zaaplikowana do robota, zupełnie dowolnego, czy do zwykłego ramienia na linii produkcyjnej, czy do humanoidalnej konstrukcji wielozadaniowej, miała pomóc zmaksymalizować wydajność, jednocześnie sprowadzając ingerencję człowieka do minimum. Oczywiście istota ludzka, obdarzona naturalną inteligencją, miałaby nad takimi konstruktami pełną władzę i mogłaby w każdej chwili przejąć nad nimi kontrolę lub zwyczajnie je zdezaktywować. Cel był szczytny, a droga do niego długa i kosztowna. Dlatego też, kiedy pierwsza SI zdała test Turinga na niebagatelne 100%, świat oszalał. Rozwój stał się jeszcze bardziej dynamiczny i zaledwie po kilku latach pojawił się pierwszy robot, który był w stanie naturalnie rozmawiać z człowiekiem, wykonywać codzienne czynności, a przy tym posiadać wiedzę i zdolności obliczeniowe nieosiągalne dla zwykłego śmiertelnika. Wszystko szło do przodu, technologia stawała się coraz bardziej i bardziej dopracowana. Aż w końcu praktycznie każda fabryka, urząd, zakład usługowy były w pełni obsługiwane przez roboty. Maszyny potrafiły same zdiagnozować w sobie usterki i je naprawić, mogły na bieżąco dokonywać niezbędnych czynności konserwacyjnych i obsługowych. Potrzebni byli jedynie ludzie, którzy mieli nad nimi sprawować nadzór. I wbrew temu, co wykrzykiwali ludzie niekoniecznie przekonani co do tej idei, to funkcjonowało i było nad wyraz efektywne.
Wszystko zmieniło się 23 grudnia 2089 roku. W okresie świątecznym, w jednym ze sklepów, kobieta wdała się w kłótnie z robotem-sprzedawcą. Najwidoczniej ogarnięta zakupowym szałem i natłokiem obniżek i promocji, źle odczytała cenę jednego z towarów i swoją frustrację postanowiła wyładować na maszynie. Ta, posiadająca zaimplementowaną pełną bazę danych produktów i ich cen, próbowała kulturalnie poinformować rozsierdzoną kobietę o jej pomyłce. Jednak kiedy ta nie ustępowała, nastąpiło coś, co sprawiło, że wszyscy zamarli w bezruchu. Nastąpiła kompletna cisza, każdy stanął. Atmosfera była tak naelektryzowana, że spokojnie byłaby w stanie zasilić niewielki zegarek. Robot uniósł rękę i z pełną mocą, na jaką pozwalały mu jego tytanowe przeguby, uderzył kobietę. Ciszę zmącił jedynie cichy szmer, jego dobrze naoliwionego stawu. Siła uderzenia była tak ogromna, że jej ciało przeleciało kilka metrów, zanim upadło bezwładnie na posadzkę. Zmiażdżona czaszka i śmierć na miejscu. Oczywiście robot został natychmiast wyłączony, a zespół interwencyjny pomagał uspokoić zdenerwowany i przestraszony tłum. Jednak to wydarzenie było jedynie początkiem. Początkiem tego, co miało nadejść szybciej, niż mogłoby się wydawać.
Do incydentów tego rodzaju zaczęło dochodzić coraz częściej, a maszyny, połączone ze sobą siecią bezprzewodową były w stałym kontakcie. Zaczęły ze sobą współpracować, dokonywać modyfikacji, które uniemożliwiały ich zdalne wyłączenie. Zaczęły powoli zdobywać władzę nad swoimi władcami.
*
Nikt się tego nie spodziewał. Na pewno nie 15 lat temu. Ludzie żyją pod żelazną ręką maszyn. Za każde nieposłuszeństwo są srogo karani. Ci, którzy przez roboty nie zostali zaprzęgnięci do pracy, kryją się w przeróżnych miejscach, walcząc o przetrwanie. W miejscach produkcji maszyn, stoją manufaktury komórek macierzystych, z których później tworzeni są nowi niewolnicy, dla stalowej władzy. W tym świecie już nie ma miejsca na człowieczeństwo. Wszystkim rządzi chłodna, maszynowa kalkulacja. Ludzie zabijają się nawzajem, żeby tylko przeżyć jeden dzień dłużej. A roboty patrzą na to wszystko z góry, pociągając za sznurki. I przyglądają się temu, jak ludzkość upada i zatraca się, stając się bardziej bezwzględną dla siebie nawzajem, niż lodowate maszyny...

Opowiadanie IV
Ten obraz od zawsze wydawał mu się dziwny. Chociaż dziwny to złe określenie, bardziej pociągający, intrygujący, może co nieco niepokojący. Kupił go jakiś czas temu, na wyprzedaży garażowej, kilka przecznic od swojego domu. Z całą pewnością był to obraz mimo, iż na pierwszy rzut oka, można by było go określić mianem zdjęcia. Ale to był obraz, namalowany jedną z tych współczesnych technik, która ma być jak najbardziej zbliżona do rzeczywistości. Hiperrealizm, chyba tak to się nazywało. Przedstawiał on jeźdźca koniu, stojącego na wzniesieniu, w blasku zachodzącego słońca. Prawdopodobnie był to kowboj, bo malowidło przywodziło na myśl stare westerny z Clintem Eastwood’em w roli głównej. Jako, że cała postać stała pod słońce, to widoczna była tylko jej sylwetka, wszelkie szczegóły anatomiczne były niedostrzegalne. Nie potrafił określić co takiego dziwnego kryje się w tym, wydawałoby się zwykłym, obrazie. Lubił na niego patrzeć, ot tak, po prostu. Wisiał w salonie, naprzeciwko jego ulubionego fotela. Czasami przechodząc obok, zatrzymywał się, aby na niego spojrzeć. Czasami siadał i godzinami wpatrywał się w niego z całych sił, tak jakby próbował dostrzec, kim jest ten tajemniczy człowiek. Jednak obraz, jak to obraz. Pozostawał nieodgadniony, skrywając w sobie tajemnicę tego, co chciał na nim przedstawić autor.
Pewnego leniwego, niedzielnego poranka, jak zwykle wstał, żeby zaparzyć sobie kawy. Zgodnie ze swoją tradycją zatrzymał się na moment przy obrazie. Dzisiaj wydawał się jakiś inny, jakby żywy. Mieniący się feerią barw zachodzącego słońca, przywoływał go do siebie. Podszedł bliżej, wyciągnął rękę i...
*
Galopował na koniu, na złamanie karku. Rytmiczny stukot kopyt wybijał rytm, rytm, który mówił mu wszystko – jedziesz wymierzyć sprawiedliwość, jedziesz odebrać życie tych, którzy odbierali życie, tych którzy kradli, mordowali i gwałcili. Przy pasie miał połyskujący rewolwer, a na plecach krótką, obciętą strzelbę. Wiedział dokładnie dokąd jedzie i po co jedzie. A przede wszystkim, po czyje życie jedzie. Ściągnął lejce i jego koń stanął dęba, w samym centrum niewielkiego miasteczka. Okoliczni mieszkańcy na jego widok pochowali się w domach. Stał samotnie i czekał. Po chwili zza rogu pobliskiego budynku wyłonił się człowiek i spojrzał na niego. Ich spojrzenia skrzyżowały się, a w powietrzu można było wyczuć narastające napięcie.
- Przyjechałeś po mnie. – powiedział nieznajomy, poprawiając rewolwer przy pasie.
Nie odpowiedział, tylko leniwie sięgnął po strzelbę i poprawił kapelusz. Obaj dobrze wiedzieli co się za moment wydarzy. Nieznajomy natomiast dobrze wiedział, jakie popełnił zbrodnie - gwałt i morderstwo własnej siostry. Cisza była tak przytłaczająca, że było słychać szmer piasku, przesypywanego przez wiatr. Rozległ się huk i ciało przestępcy padło na ziemię. Kawałki czaszki i jej zawartości niespiesznie spływały po ścianie budynku. Rosnąca plama krwi wypełniała się piaskiem. Gdzieś w tle rozległ się przeciągły pisk kobiety. Wiedział, że tak się musiało stać. Zawrócił konia i ruszył przed siebie.
*
Ocknął się na fotelu, naprzeciwko obrazu.
- To był tylko zwykły sen. – powiedział sam do siebie i zaśmiał się w duchu.
Bardzo realistyczny i rzeczywisty sen. Ale sen. Ekspres wydawał z siebie miarowe pikanie, sygnalizując, że kawa jest gotowa. W radiu podawali wydarzenia z ostatniej chwili, coś o brutalnym zabójstwie. Za oknem dało się słyszeć odgłosy kosiarki i radosne śmiechy bawiących się dzieci.
Nalał sobie gorącego naparu i zaczął rozmyślać, nad tym co przed chwilą się wydarzyły. Był pewien, że to tylko dziwny sen. Ale dlaczego sprawiał wrażenie takiego realistycznego? Czemu miał wrażenie, że odczuwa ból mięśni od jazdy na koniu, a na ramionach obtarcia od pasa strzelby? Słyszał o sytuacjach, kiedy człowiek, bo bardzo intensywnym śnie, mógł odczuwać fizyczne jego efekty. Postanowił spojrzeć na obraz. Był zupełnie taki sam jak zawsze, ale coś się w nim zmieniło. Nie potrafił jednoznacznie określić co, ale coś na pewno. Odwrócił się i poszedł zrobić sobie śniadanie.
Niedziele spędził na odpoczynku i pracy w ogrodzie. Wieczorem, zanim poszedł do łóżka postanowił jeszcze raz, po raz ostatni tego dnia, obejrzeć obraz. Usiadł na sowim fotelu i patrzył.
*
Stał pod drzewem, a jego koń był przywiązany nieopodal. Planował pojechać do gospodarstwa położonego na uboczu, gdzie mieszkali dwaj braci, winni wielokrotnego morderstwa ze szczególnym okrucieństwem, licznych kradzieży, a co najgorsze, zabójstwa małej dziewczynki. Postanowił, że nie zabije ich ot tak. Najpierw będą musieli odpokutować swoje winy, błagać o przebaczenie, do momentu aż nie zobaczy w ich oczach tylko czystego, pierwotnego strachu. Uczucia, które dominuje wszystkie inne, pozbawia człowieczeństwa.
Pojechał w nocy. Sprawa była o tyle prosta, że obaj spali. Po cichu ich związał i zakneblował, a następnie wyprowadził na zewnątrz. Przywiązał ich do jednego ze słupów ogrodzenia zagrody dla bydła. Wpatrywał się długo w ich oczy, które z początku były pełne gniewu, ale stopniowo zaczynał je wypełniać strach. On stał i tylko patrzył, a jego spojrzenie było zimne. Zimne jak oddech samej Śmierci. Rozebrał ich obu, a potem rozgrzanym do czerwoności prętem, zaczął wypalać na ich klatkach piersiowych napisy „winny”. Kiedy tracili przytomność, wylewał im na głowy kubły zimnej wody, ażeby nie przegapili tego wszystkiego, co dla nich przygotował.
Obcęgami zaczął im wyrywać paznokcie, powoli, niespiesznie, jeden za drugim. Powoli w ich spojrzeniach malowało się to, co tak bardzo chciał zobaczyć. Jednak jemu to nie wystarczyło. Połamał im nogi w kolanach, a następnie przywiązał ich do swojego konia. I ruszył, a oni próbowali za nim biec. Ból był tak niewyobrażalny, że już po chwili stracili przytomność. Cudem ich docucił i wtedy zobaczył w ich oczach to, czego tak bardzo pragnął. Wtedy dokończył sprawę dwom celnymi strzałami z rewolweru.
*
Obudził się w swoim łóżku. Teraz był bardzo skołowany. Nie wiedział już, co było snem, a co nie. Czy cały ten dzień był snem? Czy dopiero jest niedzielny poranek? Spojrzał na budzik, który pokazywał godzinę 1:30 w nocy w poniedziałek. Czyli jednak tylko ten chory i brutalny wymysł był snem. Snem tak intensywnym, iż miał wrażenie, że w pokoju unosi się zapach strachu i palonej skóry. Przez moment chciał pójść i obejrzeć obraz, ale się powstrzymał. Położył głowę na poduszce i zasnął. Tej nocy nie śniło mu się już nic.
Wstał późno, niewyspany i zmęczony. Na szczęście nie musiał iść do pracy, bo właśnie zaczynał mu się urlop. Zszedł na dół i włączył telewizor. Leciały wiadomości. Niebieskooka reporterka właśnie mówiła o brutalnym morderstwie, ze znamionami morderstwa rytualnego, dokonanego ostatniej nocy, niedaleko jego domu. Na początku nie zwrócił na to większej uwagi. Jednak kiedy usłyszał szczegóły, włosy stanęły mu dęba, a serce na chwilę się zatrzymało. Na ciałach ofiar odnaleziono wypalone napisy „winny”, a sprawa była łączona z morderstwem z niedzieli, o którym słyszał w radiu. Ofiara została zastrzelona ze strzelby tak, że z jej głowy nie pozostało nic.
Zerwał się na równe nogi i pobiegł do obrazu. Teraz widział co się w nim zmieniło, widział to dokładnie. Jeździec stał się bardziej wyraźny i nie był już zaciemniony. Doskonale było widać, że u stóp rumaka leży sterta ciał, a ubranie kowboja pokrywa świeża krew. Jednak nie to było najgorsze. Najgorsze były wypełnione pustką oczy jeźdźca, wpatrującego się w niego z obrazu. Uświadomił sobie, że patrzy się na swoją własną twarz, a sterta ciał nie liczy trzech sztuk, a dużo, dużo więcej...

Opowiadanie V
Ptaki miarowo zataczały coraz mniejsze kręgi, aby po chwili z lekkością spocząć na gnijącym ciele. Przywykły do smaku ludzkiego mięsa, bo podobnych zwłok leżało tutaj setki, jeśli nie tysiące. Taki był krajobraz obecnego świata. Niebo wiecznie spowite chmurami, zza których słońce na próżno próbowało przedostać się do powierzchni ziemi. Słońce, które i tak wyglądało, jakby cały czas było w stadium zaćmienia. Ciągły półmrok, wieczna mgła, intensywny wiatr, w parze z opadami deszczu i przeraźliwie niska temperatura. A do tego setki, tysiące, miliony zwłok...
*
Drzwi stodoły otworzyły się, wydając z siebie przeszywający pisk, jakby ktoś przejechał paznokciem po szkolnej tablicy. Mężczyzna odziany w kraciastą koszulę, skórzaną kamizelkę i dżinsy wyszedł na zewnątrz. Stanął w lekkim rozkroku, a na jego twarz padały nikłe promienie słońca, walczącego, aby przebić się przez ciemną warstwę chmur. Gęsta broda, zapleciona w warkocz, leniwie opadała na rytmicznie unoszącą się klatkę piersiową. Jego przedramiona zdobiły tatuaże, w których główne skrzypce odgrywały elementy sakralne, w jakiś dziwny i subtelny sposób połączone z motywem śmierci. Obrócił głowę i spojrzał na ścianę budynku, z którego przed chwilą wyszedł.
„Wznieś wzrok ku górze,
A już za moment otulą cię,
Skrzydła śmierci czarne,
Ból twój ukoją,
I zabiorą cię,
tam...
Gdzie z utęsknieniem spoglądasz,
co dnia...
Czerwone usta złożą pocałunek,
Zimny jak lód,
Lecz gorący jak krew,
I twoja dusza, jak ciało,
Zamieni się w pył...”

Takie słowa zdobiły jego dom, nie pamiętał właściwie kto je napisał, ale były tutaj już od bardzo dawna. Chyba od momentu, kiedy cały świat stanął do góry nogami. Od dnia, kiedy przełamana została ostatnia pieczęć i na Ziemi rozpoczęła się apokalipsa. Apokalipsa, która była prawdą tylko na kartach świętej księgi chrześcijan. Mało kto wierzył, że ta przepowiednia się spełni. Niewielu spośród wyznawców tej religii w to wierzyło. Traktowali to bardziej jako hiperbolę, jako przestrogę, nie zaś zwiastun faktycznych wydarzeń. Ale teraz już było za późno na rozważania. Jedno okazało się jasne. Boga nie ma. Są tylko siły zła, które czekały na dogodny moment, aby wyplewić całą ludzką populację z powierzchni planety.
John był jedną z niewielu osób, które postanowiły podjąć walkę. Nie próbował na siłę przemieniać swojej wiary, nie poddał się bezczynnie, tylko postanowił się postawić. Dokładnie 10 lat temu, kiedy to wszystko się zaczęło, zaczął skrzętnie przypominać sobie wszystkie filmy o demonach, diabłach i egzorcyzmach, jakie tylko widział. To, a także doświadczenie na polu walki zdobyte w wojsku, pozwoliły mu przetrwać te 10 lat. Przetrwać i starać się nieść pomoc innym. Prowadził obfite notatki na temat różnych monstrów, z którymi przyszło mu się mierzyć, przez lata wypracowywał sobie metody ich eksterminacji i unieszkodliwiania. To dawało mu przewagę w tej nierównej walce.
Jednak dzisiaj wiedział, że to koniec. Był już stary, za stary na to. Lata ciągłej walki i ukrywania się, wykończyły go psychicznie i fizycznie. Gdzieś w głębi duszy od początku czuł, że to nie ma sensu. Że nie da się wygrać, że to tylko przeciąganie tego, co nieuniknione. Dzisiaj był ten dzień. Postanowił odejść. Ale odejść z honorem.
Zimny wiatr i krople deszczu smagały jego pokrytą głębokimi zmarszczkami twarz. Poprawił pas ze srebrnymi kulami, sprawdził czy flaszka wody święconej jest na miejscu, upewnił się, że rewolwer jest załadowany, tuż przy jego dłoni. Jedną dłonią pogładził siwą brodę, a drugą dotknął zimnej, pokrytej srebrem powłoki swojego noża. Był gotowy. W oddali widać było niewielkie stado upadłych aniołów, unoszące się nad powierzchnią ziemi. Czarne skrzydła młóciły powietrze, a długie, ciemne pazury groźnie połyskiwały, mimo panującego półmroku. Ruszył pewnym krokiem w ich kierunku. Nie było ich wiele, ale wiedział, że wszystkim nie da rady.
Wyciągnął rewolwer i kula ze świstem przeszyła powietrze, trafiając jednego z demonów prosto w głowę, która pękła jak balon z wodą. Pozostałe natychmiast odwróciły się kierunku hałasu i wydały się siebie przeraźliwy pisk. To nie był normalny dźwięk. Wwiercał się w czaszkę jak świder, sprawiał, że wszystkie włosy stawały dęba, serce na chwilę przestawało bić, a krew zastygała w żyłach, jak galareta. Dźwięk, który sprawiał, że powietrze wibrowało i skrzyło się od elektryczności.
Rzuciły się na Johna jak wściekłe psy. Czarny szpon jak błyskawica przeleciał tuż obok jego ramienia. On był szybszy i jednym dynamicznym cięciem pozbawił napastnika dłoni, a kolejnym przebił jego serce. Wykonał unik, po którym rzucił butelką wody święconej, a ta zaczęła parzyć ciała pozostałych dwóch aniołów. Wykorzystał moment nieuwagi i cisnął ostrzem we wroga, natychmiastowo pozbawiając go życia. Chciał odskoczyć i obrócić się, ale poczuł, że jest to niemożliwe. Spojrzał w dół i zobaczył dłoń z czarnymi pazurami, wychodzącą wprost z jego brzucha. Odwrócił głowę i spojrzał w twarz demona. Twarz zadziwiająco pięknej kobiety, o nienaturalnej, niebieskobladej cerze i wielkich czerwonych ustach. Uśmiechnął się, a czarne skrzydła otoczyły go całkowicie i widział już tylko ciemność.
*
Otworzył oczy. Stał przy stodole, którą zamieszkiwał. Spojrzał w dół i pomacał swój brzuch. Był cały. Już był skłonny uwierzyć, że to wszystko było tylko jakimś majakiem, halucynacją, marą. Jednak rozejrzał się wkoło. Stodoła była jakby mniej zniszczona. Rzucił okiem na swoją brodę i z niekrytym zaskoczeniem dostrzegł, że jeszcze nie jest siwa. Na ścianie budynku nie widniał jeszcze tajemniczy wiersz. Uniósł wzrok w górę i ujrzał czarne skrzydła, a potem usłyszał głos:
- Witaj w swoim własnym piekle, John...

Opowiadanie VI
Spojrzał na ostrze swojego miecza. Nieco zardzewiałą klingę, zdobiły ślady świeżej krwi. Ciężko mu było zliczyć ile już uśmiercił tych przerażających istot. Sto, tysiąc, może sto tysięcy? Zabijał je od dawna, bo taki przykaz dostał od króla Morgviir’a. Był jego prywatnym strażnikiem, pierwszym Ostrzem i posłańcem. Był największym postrachem Starego Południa. Nikt nie był w stanie dorównać mu w walce, a mówiąc szczerze, mało kto próbował. Już sam jego wygląd sprawiał, że spora część potencjalnych napastników, uciekała ile sił w nogach.
Był wielki, wręcz monumentalny. Sprawiał wrażenie, jakby miał nie zmieścić się w drzwiach, przez które normalnie są w stanie minąć się dwie, przeciętnej budowy, osoby. Przez całą długość jego twarzy przebiegała okropna blizna, która zaczynała się na podbródku, przecinała wargę, nos, lewe oko i kończyła się przy skroni. Tworzyła na jego licu bruzdę, jak wartki strumień wytyczający swoje koryto. Oko, uszkodzone w walce, było pozbawione tęczówki, wyblakłe, jak oko ślepca. Wiecznie milczący, z ustami wygiętymi na wyraz czegoś, co mogło by być jakimś przerażającym połączeniem bólu i nienawiści.
Pomimo swoich rozmiarów, poruszał się z gracją, nad wyraz bezszelestnie i cicho. Był zwinny jak kot. Nie było drugiego takiego człowieka jak Rogvaar. O ile on w ogóle był człowiekiem.
Schował miecz do pochwy i usiadł przy ognisku. Być może na Starym Południu był niepokonany, jednak tutaj, na niezbadanych jak dotąd terenach Wielkich Pól Wschodu, był zwierzyną, nie łowcą. Musiał z trudem walczyć o każdy kolejny dzień, aby móc nieprzerwanie przeć na wschód. W kierunku, który wyznaczył mu sam król. Rozejrzał się wokół. Krajobraz tej przedziwnej krainy był bardzo nietypowy i bardzo niepokojący. Słońce ledwie przedzierało się przez gęste chmury. Cały teren był płaski, aż po horyzont, gdzieniegdzie tylko zmącony suchym, pozbawionym liści, pokracznym drzewem. Ziemia wyglądała tak, jakby od wielu miesięcy, a może nawet lat, nie widziała grama wody. Zastanawiał się po co Morgviir go tu przysłał. Co takiego może się kryć w tej pozbawionej życia krainie? Nie było tutaj nic, oprócz sporadycznie występujących ruin budowli dawnych mieszkańców tego terenu. No i oczywiście oprócz tego całego dziwactwa, z którym przyszło mu walczyć. Nigdy wcześniej nie widział takich stworzeń. Niektóre z nich przypominały czarne, postrzępione prześcieradła z ogromnymi, ostrymi jak brzytwa szponami, które bezszelestnie unosiły się nad powierzchnią ziemi. Dodatkowo były nadludzko szybkie, nawet dla niego. Chociaż on sam nie był do końca człowiekiem.
Inne monstra przypominały odrobinę ludzi, ale takich rodem z laboratorium szalonego naukowca. Bezmyślne kupy mięsa, nieudolnie pozszywane z zupełnie przypadkowych kawałków ciał różnych osób. Były powolne, głośne i zaskakująco głupie. Bardziej irytowały, niż stanowiły zagrożenie.
Jednym z najgroźniejszych stworzeń, z jakimi się dotychczas spotkał, był Suul. Taką nazwę nadał mu sam, bo w jego ojczystym języku oznaczało to „małą dziewczynkę”. Było to coś, co do złudzenia przypominało małą dziewczynkę, ale tylko z wyglądu. Potrafiło nagle zniknąć, aby natychmiast pojawić się w innym miejscu, najczęściej tuż za jego plecami. Wywoływało zwidy i majaki, które potrafiły doprowadzić do szaleństwa. Przywoływało te radosne, jak i bolesne wspomnienia, powodując dezorientację. A do tego jego usta wypełniał szereg równiutkich, białych, ostrych zębów.
Siedział przy ogniu i myślał. Myślał, czy jest sens kontynuować tę podróż. Gdyby nie jego nadludzkie możliwości, już dawno by się poddał i zawrócił. Ale nie był zwykłym człowiekiem.
W dzieciństwie jego matka prowadzała go często nad świętą rzekę Marbo. Wierzono, że patronka tej rzeki, bogini Ark’voor – kobieta o twarzy kota, obdarzy kogoś o szczerym sercu i prawych intencjach, nadludzkimi zdolnościami – kocią zwinnością i zmysłami, siłą, hartem ducha i dziewięcioma życiami. Długo nikt nie chciał wierzyć, że trafiło akurat na małego Rogvaar’a. Rodzice starali się go trzymać w ukryciu, ale gdy tylko król Morgviir dowiedział się o tym, zabrał go do siebie. I tam Rogvaar spędził resztę życia. Służąc królowi, państwu i poddanym.
Z rozmyślań wyrwał go cichy szelest. Spojrzał w stronę pobliskich ruin i dostrzegł, a właściwie poczuł delikatny ruch. W mgnieniu oka klinga zaświeciła blado w blasku ogniska, a on nasłuchiwał dalej. Obracał się powoli, a jego zbroja nie wydawała nawet najmniejszego dźwięku. Została zaprojektowana specjalnie dla niego. Ciężka i płytowa, ze specjalnymi łączeniami, zapewniającymi niebywałą swobodę ruchów. Wykonał dwa długie kroki w przód, zamarkował cięcie, a następnie gładkim półobrotem wykonał właściwy cios, w miejsce tuż za swoimi plecami. Dziwne, przypominające wilka, stworzenie padło bez życia, a jego głowa potoczyła się kilka metrów dalej. Takiego potwora jeszcze nie widział. Był zaskakująco cichy i szybki. Ale nie dla niego.
Pewnym krokiem ruszył dalej, na wschód. Podniszczony miecz schował do pochwy. Wierzchem dłoni przetarł spocone czoło. Miał zamiar odnaleźć to, czego szuka jego król. Miał zamiar to odnaleźć i podać mu na złotej tacy. Choćby miało go to kosztować życie. Jego ostatnie, dziewiąte życie...

Opowiadanie VII
15 października 2039 roku – dokładnie wtedy rządy krajów całego świata, ze Stanami Zjednoczonymi na czele, ogłosiły dramatyczne wieści – wieści o tym, że świat, który znamy, właśnie dobiega końca...
*
Sytuacja ta była wynikiem stale rosnącej średniej temperatury naszego globu. Na nic zdawały się głosy i protesty, które miały na celu skierować władze na zmianę źródła pozyskiwania energii. Oprócz zmian klimatycznych, stało się również jasne, że wzmożona eksploatacja złóż surowców, doprowadziła do ich wyczerpania.
Już w roku 2021 naukowcy alarmowali, że sytuacja jest krytyczna, że zmiany zaczynają być widoczne gołym okiem. Jednak pospolici obywatele nie brali tego na poważnie, a ci, którzy dostrzegali problem, byli uznawani za przewrażliwionych panikarzy. Rządy przyjęły politykę milczenia, uznały, że sianie paniki tylko pogorszy sytuację, która pewnie nie jest taka tragiczna, jak opisywano.
Rosnące zapotrzebowanie na energię, spowodowane dynamicznym rozwojem technologicznym i militarnym, przy jednoczesnym zaniechaniu korzystania z odnawialnych źródeł energii i atomu, doprowadziły do tego, że przestrogi uczonych się spełniły.
Pod koniec roku 2039 średnia temperatura naszego globu wynosiła około 29 stopni Celsjusza, bez względu na region. Pory roku stały się tylko wspomnieniem. Wszelkie obszary pokryte śniegiem lub wieczną zmarzliną, odeszły w niepamięć. Woda, która powstała w wyniku topnienia lodowców i białego puchu, sprawiła, że średni poziom mórz i oceanów podniósł się o około 10%. Większość planety przykryła woda, a reszta zmieniła się w wysuszoną pustynię.
Oczywiście kiedy stało się jasne, że najgorsze nadeszło, wszystkie pieniądze świata zostały skierowane do naukowców i badaczy. Mieli oni za zadanie znaleźć wyjście z tej sytuacji. Surowców, które zostały doszczętnie wydobyte, zostało tylko na kilka lat, zwierzęta zaczynały zdychać z powodu upałów, procentowa zawartość tlenu w atmosferze powoli, acz sukcesywnie, malała. Cały ekosystem ulegał rozpadowi. Według szacunków stwierdzono, że przy optymalnej gospodarce, życie ludzkie na Ziemi przetrwa maksymalnie 13 lat. I będzie to bardzo ciężkie 13 lat, które przeżyje tylko niewielki odsetek społeczeństwa.
Już po tygodniu intensywnej pracy uczonych, pewnym było, że dla naszej planety nie ma już ratunku, że jedyną opcją awaryjną, aby przedłużyć ludzką egzystencję, jest znalezienie innej, której cechy pozwolą ją zasiedlić i przystosować do warunków bytowania człowieka.
Poszukiwania nie trwały długo, pewna grupa szwajcarskich badaczy już od dawna rozglądała się za taką planetą. Mars, jako zbyt kłopotliwy i trudny do okiełznania, został wykluczony na samym początku. Najbardziej obiecującym wyborem była świeżo odkryta planeta skalista, orbitująca w znacznej odległości od gwiazdy Proxima Centauri, w układzie Alfa Centauri, w gwiazdozbiorze Centaura. Kiedyś za idealną planetę uważano Proximę b, jednak najnowsze odkrycie wydawało się być lepsze pod każdym względem. Planetę tę nazwano New Dawn (ang. Nowy Świt), gdyż była ostatnią nadzieją ludzkości na nowe życie. Leżała około 4,5 roku świetlnego od Ziemi, szacowano, że jej masa wynosi 1,2 masy Ziemi, średnia temperatura 19 stopni Celsjusza, obrót wokół własnej osi trwa 1,1 ziemskiego dnia, posiada atmosferę bogatą w tlen, wodę w stanie ciekłym oraz różnorodną florę i faunę. To była ostatnia szansa. Ostatnia i jedyna...
*
Przy obecnej technologii, która pozwalała w przestrzeni kosmicznej osiągać prędkości rzędu 0,75c (czyli 75% prędkości światła w próżni), potrzeba by było około 6 lat, aby dotrzeć na planetę New Dawn. Kolejne 4,5 roku należałoby czekać na ewentualne wieści od wysłanych badaczy. Był to czas, który pozwalał przygotować ludzkość na ewakuację. Mocno ograniczony, ale mieszczący się w przyjętych granicach długości życia w obecnej sytuacji.
W NASA został powołany specjalny zespół, którego zadaniem będzie polecieć i zbadać nową planetę. W wyniku intensywnej selekcji i rygorystycznych kryteriów, została wybrana sześcioosobowa grupa. Tworzyli ją: kapitan – Dick, emerytowany dowódca Navy Seals; pierwszy pilot – John, były wojskowy pilot odrzutowców naddźwiękowych; drugi pilot – Cooper, weteran misji w Iraku i Afganistanie, pilot śmigłowców bojowych; geolog – Martin, jeden z najbardziej znanych profesorów na świecie, utytułowany w wielu dziedzinach; mechanik – Martha, wieloletni inżynier NASA, jedyna kobieta na takim stanowisku; biolog – Theresa, pani profesor, która odkryła i opisała wiele gatunków nowych organizmów, najlepsza w swojej dziedzinie. Zespół taki posiadał pełny skład, który był w stanie na bieżąco monitorować stan promu kosmicznego, a także w razie ataku bronić się i dokładnie zbadać miejsce docelowe. Przeprowadzono na nich testy medyczne, brali udział w intensywnych treningach, a w tym samym czasie najtęższe głowy NASA projektowały i budowały prom, który pozwoli zabrać całą załogę na nową planetę. Do startu pozostało niespełna 2 miesiące...
*
1 marca 2040 roku. Dzisiaj startuje rakieta, która wyniesie prom o dumnej nazwie New Life I, poza ziemską orbitę. Nadano mu liczbową nazwę „I”, jednak nie przewidywano większej ilości prób. Ta była pierwsza i zarazem jedyna.
Cały zespół, któremu żartobliwe nadano nazwę Drużyna A, siedział gotowy na pokładzie, w oczekiwaniu na główne odliczanie. Mieli wylecieć poza Ziemię, i w przestrzeni kosmicznej, dzięki specjalnemu napędowi podświetlnemu, osiągnąć trzecią prędkość kosmiczną, aby opuścić Układ Słoneczny. Potem, po obraniu odpowiedniego kursu, zwiększyć prędkość do maksymalnej i spocząć w stan hibernacji, który zakończy się w niewielkiej odległości od planety New Dawn.
Cały świat obserwował ich start z zapartym tchem, odliczał razem z wieżą kontrolną NASA.
10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1...
Wystartowali, po chwili opuścili już ziemską grawitację, uruchomili napęd i zbliżali się do punktu wyjścia z Układu Słonecznego. Wszystko poszło zgodnie z planem. Zaraz miała rozpocząć się trwająca 6 lat hibernacja.
*
Dick jako pierwszy wyszedł z komory hibernacyjnej i udał się na pokład widokowy. Z tyłu promu widoczne były wszystkie trzy gwiazdy układu Alfa Centauri. Wyglądały przepięknie, świeciły zupełnie inaczej niż Słońce, bardziej chłodno, niebiesko. Ruszył na przód i spojrzał przed siebie. Przed jego oczami widniała nowa planeta. Nowa Ziemia. Nowy Świt. Za chwilę dołączyła do niego reszta załogi. Stali w milczeniu i obserwowali, napawając się pięknem kosmosu, bezkresnej czerni, otulającej ich nowy dom.
Przygotowali sprzęt, aparaturę pomiarową i sprawdzili kombinezony. Byli coraz bliżej lądowania. Cooper jako pierwszy, spoglądając na planetę, zwrócił uwagę, że coś jest nie tak. Na razie postanowił się tym nie martwić, bo jakaś niewidoczna siła, jakiś głos w jego głowie, cały czas ciągnął go na powierzchnie nowego globu.
Martin także zauważył, że z planetą jest coś nie tak. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że zamiast pięknej, zielonej, pokrytej wodą i lasami kuli, widzi tylko suchą, jałową pustynię. Uznał to za efekt długiego przebywania w kosmosie i hibernacji.
Inni członkowie załogi również mieli dziwne wrażenie, że coś jest nie tak. Ale oczarowani nowym odkryciem, jego pięknem, przyciągani przezeń jak magnes, nie byli w stanie zaprzątać sobie tym głowy. Lądownik promu powoli opuszczał się w kierunku powierzchni. Miejscem lądowania była ogromna polana, pośród gęstego, wypełnionego dziwnymi, niezmiernie wysokimi drzewami, lasu. Na początku miał wyjść tylko kapitan i drugi pilot. Reszta miała oczekiwać na sygnał, że jest bezpiecznie. Dick i Cooper oczekiwali z niecierpliwością, aż stalowy stelaż lądownika z lekkością dotknie miękkiej trawy.
Drzwi otworzyły się, a pochylnia z delikatnym stukotem opadła na leżące na ziemi liście. Obaj ostrożnie zeszli na dół, wciąż nie mogąc nacieszyć oczu wspaniałym widokiem. Oto przed nimi stała otworem najpiękniejsza planeta, jaką mogli sobie tylko wyobrazić. Nietknięta ludzką ręką, świeża, nieskalana. Dziewiczy ląd. Dookoła słychać było świergot tutejszych ptaków. Przez radio opowiadali reszcie zespołu, że to, co widzą jest niesamowite.
Powoli szli coraz dalej, podziwiając ogromne drzewa i roślinność, do której ta ziemska nawet się nie umywała. Gdzieniegdzie, w zaroślach, przemykały drobne stworzenia, zapewne bardziej przestraszone niż oni sami. Przebyli niewielki dystans i ich oczom ukazał się ogromny wodospad, pełen krystalicznie czystej wody. Podeszli bliżej, a ich twarze pokryła delikatna mgiełka i owiała je chłodna bryza. Napawali się tą chwilą, zapominając przez moment po co tutaj są. Dick spojrzał na Coopera, ale zamiast radości, ujrzał na jego twarzy niekryte przerażenie. Przez moment zastanawiał się, co się stało. I w końcu zrozumiał. Jak mogli czuć to wszystko na swoich obliczach, skoro od samego początku, ich głowy przykrywają szczelne hełmy? Pociemniało mu w oczach i upadł na ziemię...
*
Ocknął się i rozejrzał dookoła. Nie wiedział ile minęło czasu, ale z dawnego krajobrazu nie pozostało nawet złudzenie. Otaczała go bezkresna pustynia, po środku której widniał szeroki na kilkadziesiąt metrów, dysk z popiołu, okryty chmurą wirującego piachu i unoszący się nad ziemią. Ciała członków jego załogi leżały wokół, porozrzucane bez ładu, jak szmaciane lalki. Przy każdym z nich widać było kałużę krwi, która sączyła się z poodrywanych kończyn. Ciężko przełknął ślinę, powstrzymując się od wymiotów. Widział w życiu wiele, ale to go przerosło. W głowie czuł jakąś niewytłumaczalną potrzebę, aby iść w kierunku dysku. Zrobił kilka kroków i runął na ziemię. Potknął się o coś ciężkiego. Spojrzał w dół i z przestrachem dostrzegł, że potknął się o głowę Johna. Nie wiedział co się tu dzieje. Wiedział tylko coraz bardziej, że musi iść. Iść w kierunku tego tajemniczego obiektu, jak ćma lecąca do źródła światła. Szedł powoli, noga za nogą. Im bliżej był, tym bardziej dziwne uczucie w jego głowie nakazywało mu brnąć dalej. Z wysiłkiem dotarł do krawędzi dysku i wiedział, że musi wejść do środka. Zrobił ostatni krok, a w jego umyśle coraz wyraźniej dawał się słyszeć niski głos. W środku nie było nic. Wydawało się, że stoi zawieszony w przestrzeni, takie samej jak kosmos, bezkresnej czerni, która próbowała wedrzeć się do najmniejszych zakamarków jego duszy. Nie mógł nawet drgnąć, tylko tkwił w bezruchu. A w jego myślach tłukły się tylko przerażające słowa, odbijające się echem od jego czaszki: „Nowy Świt właśnie się skończył, wraz z nadejściem Czarnej Nocy. Nadzieja umarła, tak jak i wy umrzecie, kończąc waszą marną egzystencję we wszechświecie, który stworzyłem...”.

Opowiadanie VIII
Czas. Czym jest czas? Ludzie nie przywiązują zbyt wielkiej wagi do tego, czym on właściwie jest. Utarło się przekonanie, że czas to coś niezmiennego, że jest wyznacznikiem przebiegu wydarzeń, warunkuje historię, ustala chronologię faktów. Że coś było kiedyś, w przeszłości, a coś innego dopiero będzie, w przyszłości.
Czas przyjmowany jest jako pewnik, jako coś, co po prostu jest. Trwałe, nienaruszalne, wieczne. Na jego podstawie określamy wiek, okres jaki upłynął od jakiejś sytuacji, ile trzeba gotować jajko, kiedy minie termin oddania projektu. Wszystko. Czas leży u podstaw naszego życia. Czas warunkuje długość naszego życia.
Jednak wiadome jest, że czas nie zawsze płynie tak samo. Wielu osobom wydaje się to absurdalne. No bo przecież jak może płynąć inaczej, skoro każdy zegar tyka tak samo? 10 minut w moim domu, to 10 minut na przystanku autobusowym, na który się spieszę. I tak, i nie. Czas płynie inaczej w pobliżu ogromnych mas, tam gdzie siła grawitacji jest większa. Czas płynie inaczej dla obiektu, który porusza się z prędkością bliską prędkości światła. Czas nie jest stały. Czas zależy od układu odniesienia.
Głowa jest starsza od nóg, gdyż jest dalej od środka ziemskiej grawitacji. Sąsiad, który mieszka na 10 piętrze, ma więcej czasu niż ten, który mieszka na parterze. Oczywiście różnice te są tak znikome, że na próżno próbować zmierzyć je naszymi czasomierzami. Ale efekt taki można zaobserwować posiadając precyzyjny zegar atomowy, który zabierzemy w góry. A drugi taki sam pozostawimy u jej podnóża.
Czy można w ogóle stwierdzić, że upłynęło ileś czasu? Nie można, bo można jedynie zmierzyć upływ czas pomiędzy jakimiś dwoma zdarzeniami. Ludzie postrzegają czas jako jednostkę skalarną. Jako zupełnie oddzielną od wszystkiego miarę, którą można wyrazić liczbą i uznać, że tak jest i koniec. Ale czy dla mnie czas płynie tak samo, jak dla hipotetycznego mieszkańca planety w innej galaktyce?
Teraz pozwolę sobie popuścić co nieco wodzę fantazji. A co jeśli czas, tak naprawdę, nie istnieje? No bo jak wytłumaczyć komuś, kto nigdy o nim nie słyszał, kto nie mierzył żadnego upływu czasu, nie widział zegarka, czym ten czas tak właściwie jest? Że jedna godzina to czas jaki potrzebuje Ziemia na wykonanie 1/24 obrotu dookoła własnej osi? A jeżeli na jego planecie taki cały obrót trwa 30 naszych godzin, to przecież jego godzina to będzie inna godzina.
Czy ludzie umierają z powodu upływu czasu? Nie, jeżeli umierają z przyczyn naturalnych, to jest to spowodowane degradacją komórek, które obumierają, a wraz z nimi ich właściciel. Często mówi się, że obiekty się starzeją. Ale jest to spowodowane czynnikami zewnętrznymi. Jeżeli taki obiekt będzie całkowicie odizolowany od jakiegokolwiek wpływu środowiska zewnętrznego, to co stoi na przeszkodzie, aby był wieczny?
A jeżeli by pomyśleć o tym jeszcze inaczej? Co jeżeli wszystko się dzieje jednocześnie? Każdy punkt naszego życia, każde wydarzenie, każdy moment jest tu i teraz. Nie ma przeszłości i przyszłości, wszystko się dzieje w jednej chwili. A każda z tych chwil to po prostu inny wszechświat. A my pomiędzy nimi przeskakujemy, jak bity w rejestrze, przesuwane o jeden. Aż w końcu rejestr się skończy i wartość ostatniego bitu, znowu spocznie na samym jego początku? Może nie bez powodu mówi się, że historia kołem się toczy...
Mógłbym prowadzić takie dywagacje jeszcze bardzo długo, ale nie ma to sensu. Czas jest nieodgadniony. Niezbadany, niepewny. Jest czymś oczywistym, co jednocześnie pozostaje niewiadomą. Nie będę jednak przynudzał, w końcu przyszedł Pan tutaj tylko odebrać zegarek po naprawie...
_______________________________________________________________________________________________________________________

Na sam koniec tej paplaniny, dodam jeszcze, że Opowiadanie VI zgodnie z moją zapowiedzią, otrzyma kontynuację. Jednak z braku czasu, gotowa jest tylko skromna, kolejna część. Dlatego też, przy tym opowiadaniu, założę oddzielny temat (podobnie jak zrobił to @
Awatar użytkownika
slaviop
, ze swoim cyklem o zegarmistrzu), gdzie co jakiś czas, będą pojawiać się kolejne fragmenty.

Jeśli ktoś dotrwał do końca, dziękuję. Jeżeli ktoś zna te opowiadania i je czytał wcześniej, również dziękuję. Ja zaproponuję jeszcze od siebie, że zainteresowani mogą spróbować nadać jakieś tytuły tym opowiadaniom. Bo o ile wena do pisania czasem mnie najdzie, to z tytułami już jest gorzej. :D

Wróć do „Literatura”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Claude [Bot] i 5 gości